Egipt jest bardzo popularnym kierunkiem wypoczynkowych wypraw Polaków ze względu na cenę oraz całkiem rozsądny czas lotu wynoszący nieco ponad cztery godziny. Dla większości turystów egipskie lato jest stanowczo za ciepłe, więc idealną porą na podbój tego kraju jest wiosna lub jesień. W trakcie mojego pobytu pogoda była wręcz idealna. W dzień 25–27 st. C, w nocy ok. 17 st. C. Ciepłolubni na pewno by narzekali, ale jakby na to nie patrzeć, zima w Egipcie to nasze lato.
Po kilku dniach spędzonych na plaży wśród wszechobecnych Rosjan przyszła pora na lekkie urozmaicenie. Jedną z podstawowych atrakcji egipskich kurortów są wyprawy łodziami na pobliskie wyspy i rafy. Postanowiłem skorzystać z tej możliwości i za pomocą lokalnego centrum sportów wodnych zapisałem się na całodniową wyprawę na wyspę Giftun, nazywaną Paradise Island, oraz na pobliskie rafy. Ósma rano, zbiórka przed biurem i spacerek na łódź. I tu muszę na chwilę się zatrzymać gdyż w ramach wakacji postanowiłem odpocząć od łódek, ale „niestety” pierwszy rejs w sezonie zawsze budzi bardzo wiele pozytywnych uczuć.
Bliskowschodni cud techniki
W hotelowej przystani czekał jacht. Swoje lata świetności miał on raczej za sobą, ale nadal prezentował się całkiem nieźle. Piętnastometrowa jednostka, wykonana z drewna, z nadbudówką na wzór nowoczesnych flybridge’ów. Przystosowana jest do spacerowych rejsów dla turystów, więc nie ma na niej nowoczesnych bajerów ani udogodnień. Ogólnie na łodzi nie było żadnej elektroniki; no, poza systemem audio składającym się z radia na kasety i dwóch zamontowanych w kabinie głośników. Kabina składała się z salonu, w którym urządzono szwedzki stół, dwóch łazienek oraz kuchni. Kokpit przystosowany był do obsługi nurków, w związku z czym miał mnóstwo schowków, specjalne miejsca na butle oraz wystające z nadbudówki uchwyty. Zejście oraz wyjście z wody ułatwiała ogromna, drewniana platforma rufowa, do której przymocowano na wkręty drabinkę, prawdopodobnie z hotelowego basenu. Może nie wyglądało to zbyt ciekawie, ale idealnie spełniało swoją funkcję i nawet starsze osoby nie miały problemu z wejściem i wyjściem z wody.
Dla miłośników kąpieli słonecznych przygotowano pokład dziobowy, cały wyłożony wykładziną do opalania, bo materacami to raczej nie można było tego nazwać. W przedniej części mostka znajdowała się sterówka. Trochę już się napływałem, ale czegoś tak ubogiego nie widziałem jeszcze nigdy w życiu. Podwójna manetka, bieg i gaz, współpracująca z 20-letnim dieslem o mocy 80 KM, który poprzez wał przekazywał moc na śrubę. Proste, ale praktyczne i niezniszczalne rozwiązanie. Oprócz wyżej wymienionej manetki w sterówce znajdowała się kierownica, na Przygody Tomka Kumora 90 proc. byłem skłonny stwierdzić, że była zdemontowana z samochodu, ale pasowała idealnie do klimatu jednostki. Na desce rozdzielczej znajdowały się jeszcze trzy wskaźniki, które i tak działały jak chciały, pokazując poziom ładowania, ilość paliwa oraz obroty silnika. Nic więcej! Brak jakiejkolwiek nawigacji, włączników oświetlenia, klaksonu. Jak widać jest to zbędne wyposażenie. Na mostku funkcję systemu audio spełniał telefon komórkowy kapitana, z którego rozchodziły się soczyste dźwięki chyba egipskiego disco.
Cały artykuł z wyprawy Tomka Kumora przeczytasz w Jachtingu Motorowym 3/2013. wersja online numeru dostępna tutaj w cenie 14.40 PLN.