Amerykanie, jak głosi popularne powiedzonko, to naród pomysłowy. Jeśli do tej pomysłowości dodać smykałkę techniczną i solidną fascynację, na efekty nie trzeba czekać długo. Oczywiście, najpierw odpowiednia technika musi zawitać pod strzechy... Tak właśnie stało się pod koniec lat 80. ubiegłego wieku, kiedy praktycznie każdy mógł już sobie wylaminować czego tylko dusza zapragnie. Natomiast gabaryty i moc silników spalinowych pozwoliły myśleć o odpowiednich osiągach takiego jednoosobowego pływadełka.
Na tej fali wypłynął „Noland Won”, zbudowany w 1987 r. w Redding w Kalifornii. Jego konstruktorami byli Tom „Doc” Rowe i Dennis „Dusty” Kaiser. Jednoosobowy „bioniczny delfin” napędzany był silnikiem spalinowym i pędnikiem typu Z, sterowany zaś płetwami na podobnej zasadzie, na jakiej działają stery samolotu – albo łodzi podwodnej. Bo w założeniu miała to być właśnie „osobista łódź podwodna”, ale wyszło coś, co nazwano VASH – variable attitude submersible hydrofoil, co da się luźno przetłumaczyć jako „wodolot zdolny do pływania w zanurzeniu o różnej głębokości”. Oczywiście napęd spalinowy wymusił drastyczne ograniczenie podwodnego pływania – do zasięgu chrap. W praktyce oznaczało to zanurzenie kabiny tuż pod powierzchnię wody – i to by było tyle.
Od razu trzeba zaznaczyć, że chociaż później powstały jeszcze „bioniczny delfin dla dwojga” oraz „bioniczna orka”, nie miało to większego znaczenia praktycznego. Stało się tak z dwóch powodów. Po pierwsze „Doc” i „Dusty” wciąż próbowali za pomocą napędu diesel-elektrycznego zwiększyć zasięg podwodnego pływania. Bez większych zresztą sukcesów, gdyż technologia miniaturyzacji akumulatorów była jeszcze zbyt słabo rozwinięta. Po drugie zaś działali jak prawdziwi hobbyści, czyli nie myśleli poważnie o uruchomieniu produkcji seryjnej. Toteż na prawdziwe „mechanodelfiny” trzeba było poczekać jeszcze dwie dekady.
Kolejni dwaj pasjonaci, Rob Innes i Dan Piazza, wzięli ten problem na deski kreślarskie i kilka lat się z nim zmagali. Wykazali się też humorem i pomysłowością przy wymyślaniu zarówno nazwy firmy, jak i jej sztandarowego produktu. „Innespace” kojarzy się z głębiną, a jest po prostu połączeniem nazwisk wspólników (fakt, że drugie pisane jest fonetycznie...). Natomiast „seabreacher” to coś/ktoś, albo „wyskakujący ponad morskie fale”, albo też się w tych falach nurzający. Swoją drogą (tu mała dygresja) – po polsku da się to powiedzieć tylko opisowo – ale też polszczyzna zna kilkanaście różnych rodzajów szabli (karabela, ordynka, batorówka i inne), a Anglosasi mają tylko „sabre”. No cóż, oni pływali po morzach, a myśmy się fechtowali z Tatarami i Turkami. (Koniec dygresji).
Cały artykuł o pływaniu jak delfin, rozwoju tej dziedziny i unikatowych jednostkach przeczytasz w Jachtingu Motorowym 2/2014. Dostęp online do czasopisma tutaj w cenie 14.40 PLN.