Czysty kobalt to lśniący i srebrzysty metal o właściwościach ferromagnetycznych – podaje moja ulubiona Wikipedia. Stocznia wybierając tę nazwę, narzuciła sobie niechcący (choć któż tak naprawdę to wie?) reżim produkowania łodzi, które mają magnetyzować wzrok.
Dostawca łodzi
W parze z tym idzie także magnetyzowanie portfela, ale żaden sprzedawca będący przy zdrowych zmysłach nie powie Ci, że Cobalt mógłby być tańszy. Ale ja powiem: mógłby, tyle że nie nazywałby się Cobalt i nie byłby Cobaltem, bo styl i oprawa tej łodzi są niepowtarzalne. Ponieważ mam słabość do Cobaltów (a szczególnie ich cuddy), zostałem poproszony o napisanie kilku słów o kolejnym egzemplarzu tego typu – 273. Omawiany w poprzednim numerze 243 jest moim ulubionym cuddy – łódź jest nie za duża ani za mała. Taka w sam raz dla mnie i żony.
Jednak perspektywa powiększenia naszego lebensraumu o dodatkowy metr jest bardzo kusząca. Za tym dodatkowym jednym metrem idzie wiele udogodnień. Choć szerokość kadłuba jest taka sama, to automatycznie w kokpicie robi się więcej miejsca. L-kształtna kanapa także nabiera długości i jej dłuższe ramię to już pełnowymiarowy szezlong do słodkiego polegiwania. Większy jest także zbiornik paliwa – o całe 171 l. Masa łodzi zwiększa się o 400 kg. Pojawia się także taki drobiazg, jak eleganckie stopnie do wchodzenia na dziób.
Całą prezentację jachtu Cobalt przeczytasz w Jachtingu Motorowym 5/2013. Dostęp online tutaj.