Nicholas Monsarrat zanotował kiedyś: „W istocie miało się wrażenie, że w górnym i dolnym biegu rzeki Clyde każdy, kto kiedykolwiek trzymał w ręku młotek, wbił słup w ogródku za swoim domem i zabrał się do budowania korwety”. Był to opis wysiłku wojennego brytyjskich stoczni, ale znakomicie oddaje obecny boom szkutnictwa w Chorwacji. Po prostu chyba każdy, kto ma tu odrobinę placu, rzuca się do laminowania jachtu, najczęściej motorowego. W dodatku wszystkie te łodzie wyglądają tak podobnie, jakby odbito je z jednej sztancy – a Betina 700 nie jest wyjątkiem.
Jednostka pancerna
Zasadniczo „trudno orzec, czy to słoń, czy nosorożec”, jak zauważył poeta, liczba 700 przy nazwie bowiem jest mocno myląca. Według danych stoczniowych długość całkowita wynosi ponad 8 m (dokładnie 8,20 m), natomiast długość kadłuba o 8 cm przekracza wspomnianą kwotę nominalną. W dodatku rufowa platforma – nieco wzdragam się przed użyciem słowa „kąpielowa” – z pewnością metra długości nie ma, chociaż jej nie mierzyłem. „To się niezupełnie zgadza, podsunęła Alicja” – skoro już posiłkuję się cytatami z klasyki. „Nic to”, wkraczam na pokład. Platforma zamontowana jest dosyć wysoko, zatem ukryta pod nią drabinka – podobno – kąpielowa ma sporą długość. Brak drzwi w owalnej pawęży zrekompensowano uchwytem po prawej stronie, pełniącym funkcję stopnia. Nadburcie ładnie zwieńczono listwą teakową oraz nierdzewnym handrelingiem. Znakomite wrażenie potęgują jeszcze eleganckie – nie knagi nawet, tylko zdwojone polery cumownicze, bardzo szykowne. Wchodzę do kokpitu.
Ocienia go składane bimini, którego konstrukcja mocowana jest do relingu. Na Adriatyku stały daszek o solidniejszej konstrukcji wydaje mi się lepszy, ale tu nie ma czego się czepiać. Rozłożone wzdłuż burt i pawęży siedziska otaczają coś na kształt wielbłądziego garbu zwieńczonego teakowym blatem. To zapewne ma być stolik, ale po pierwsze jest zbyt niski, po drugie cokolwiek za daleko, żeby wygodnie zeń korzystać. W dodatku na siedziskach nie ma żadnej wyściółki, nawet symbolicznego kocyka, tylko goły laminat. Ja rozumiem oszczędności itp., ale to chyba lekka przesada? Na plus zapisać należy, że mimo tego centralnego „garbu” w kokpicie da się siedzieć i sprawnie poruszać. O komforcie – przez grzeczność – nie wspominam.
Po stopniu, będącym siedziskiem i bakistą zarazem, wychodzę na półpokład. I tu pozytywne zaskoczenie, jest tu bowiem dość szeroko, uchwyt na tylnej ścianie nadbudówki oraz handreling na jej dachu dobrze uzupełniają wysoki reling – generalnie jest bardzo bezpiecznie. Pokład dziobowy jest dość obszerny, żeby spokojnie na nim pracować podczas manewrów, natomiast bukszpryt-catwalk na tyle długi, żeby wygodnie komunikować się z lądem. Albo rzucać spinning. Na dachu nadbudówki zamontowano również panel słoneczny oraz szperacz, co tutaj wydaje się zestawem standardowym. Okna nadbudówki robią niesympatyczne wrażenie bardziej jakby okienek strzelniczych, takie są niskie i wąskie. Ciekawe, jaka jest widoczność z wnętrza? Przy ogólnie przyciężkawej sylwetce kojarzy mi się to z pierwszowojennym czołgiem... No dobra, „plwajmy na skorupę i zstąpmy do głębi”, skoro już popadłem w manię cytowania.
Cały test Manikeli przeczytasz w Jachtingu Motorowym 1/2013. Dostęp online do numeru tutaj - 14.40 PLN.