W rejs po Bretanii wypływaliśmy z miasteczka Saint-Martin, położonego ok. 100 km na północny zachód od miasta Nantes i znajdującego się w nim lotniska. Zagraniczne wyprawy barką mają tę niedogodność, że zaczynają się daleko nie tylko od Polski (z wyjątkiem tras niemieckich), ale też od lotnisk. Oczywiście do każdego portu można dojechać samochodem, my jednak wybieramy sposób podróżowania porównywalny cenowo, lecz szybszy – samolotem. Planujemy wyprawę z półrocznym wyprzedzeniem i jak najwcześniej kupujemy bilety lotnicze, wtedy, gdy są one najtańsze. Z lotniska do portu jedziemy lokalnymi pociągami lub autobusami, a jeśli nie ma dogodnych połączeń, decydujemy się na dużą taksówkę, którą zamawiamy za pośrednictwem armatora. Pływamy w sześcioosobowym składzie, zatem cena taksówki w przeliczeniu na osobę nie jest wcale wyższa od ceny biletów pociągowych czy autobusowych. Przekonaliśmy się o tym wielokrotnie. Tym razem bilet samolotowy do Nantes z przesiadką w Brukseli kosztował 960 zł od osoby w obie strony, taksówka z Nantes do Saint-Martin zaś 170 euro w jedną stronę dla sześciu osób.
Saint-Martin–Redon, 23 km, trzy śluzy
Do portu w Saint-Martin dotarliśmy w piątek, 23 września 2016 r., wczesnym popołudniem. Bardzo sprawnie załatwiliśmy wszelkie formalności związane z wejściem na barkę (zapoznanie się z jednostką, omówienie trasy, pobranie pościeli, uiszczenie opłaty), po czym niezwłocznie wyruszyliśmy na południe do portu w Redon. Zamierzaliśmy zacumować tam na dwie noce, gdyż na sobotę zaplanowaliśmy wycieczkę „lądową” do Carnac i Vannes. Barka miała stać w porcie. Była to jedyna płatna marina na naszej trasie. Doba z podłączeniem do wody i prądu kosztowała 17 euro. Zatem w sobotę rano na dworcu w Redon kupiliśmy bilety do Carnac (14,15 euro od osoby). Carnac to miejsce słynące z tajemniczych, ogromnych kamieni: menhirów i dolmenów, ustawionych przez Celtów ponad sześć tysięcy lat temu w 13 rzędów o długości 280 m. Carnac nie mogliśmy pominąć, mimo że nie leży na trasie spływu barką. Podróż do tej miejscowości składała się z dwóch etapów: pociągiem do Auray, małej mieściny ze smacznymi croissantami, a dalej autobusem. Niestety na autobus musieliśmy czekać ponad godzinę, zabijając czas konsumpcją wspomnianych rogalików, popijanych kawą. W Carnac do ogrodzonego pola z kamieniami doszliśmy po dwudziestominutowym marszu. Widok słynnych megalitów jest zdumiewający. Rzędy pionowo stojących głazów (wysokich na cztery do sześciu metrów) ciągną się po horyzont. Stoją tak od wieków, nikt ich przez ten czas nie rozbił ani nie przestawił. Od dawna tylko się domyślamy, w jakim celu zostały zgromadzone. Niestety nie mogliśmy długo napawać się ich widokiem, gdyż o godz. 14 mieliśmy autobus powrotny do Auray (cena 2 euro od osoby). Tam na znanym nam już dworcu kupiliśmy bilet powrotny do Redon z trzygodzinną przerwą w Vannes (kosztował 10,60 euro od osoby). Vannes leży w miejscu lokalizacji prastarej stolicy celtyckiego plemienia Wenetów, pierwszych mieszkańców Półwyspu Bretońskiego. Wróciliśmy na barkę przed godz. 20.
Dodam tu, że we Francji bilet na pociąg kupiony w kasie należy skasować w specjalnym automacie przed wejściem na peron. Bilet nieskasowany jest nieważny.
W sobotę przeszliśmy piechotą 13 km (jak nam pokazały telefony), a potem jeszcze 4 km w Redon (są tutaj hale targowe), robiąc zakupy na niedzielę. Trzeba bowiem pamiętać, że we Francji w niedziele w małych miejscowościach czynne są jedynie piekarnie i to przed południem.
Więcej na ten temat można przeczytać w Jachtingu 07/2016. Dostęp on-line do całego numeru tutaj w cenie 14.40 PLN.
Fot. Stefan Zubczewski