Gdy wakacje już dawno minęły, zadzwonił Łukasz Krajewski, że szuka załogi, która przeprowadziłaby jego łódź z Belgii przez Ren do Niemiec. Wpadł bowiem na pomysł, aby nową barkę własnej konstrukcji Vistula Cruiser 30 wypromować za pomocą rejsu o długości prawie 4000 km, z Gliwic do Berlina. Podróż musiała zakończyć się 15 listopada 2011 r., gdyż parę dni później w Berlinie rozpoczynały się targi Boot und Fun, na których miała zostać zaprezentowana barka oraz jej dokonania. Trasa była bardzo długa, zatem Łukasz wymyślił, że załogi będą się zmieniały co tydzień. Dla nas przewidział przedostatni odcinek, od Namur w Belgii do Dorsten w Niemczech. Mieliśmy go pokonać w terminie od 28 października do 6 listopada 2011 r.
Rejs ten, z co najmniej trzech powodów, zapowiadał się jako rejs pionierski: barka miała nową konstrukcję, my na niej stanowiliśmy nową załogę, trzecią nowością zaś była trasa, ponieważ na większość jej odcinków nie mieliśmy map. Wiedzieliśmy, że będziemy płynęli rzekami oraz kanałami najpierw na północ, a potem na wschód, barką raczej małą (10 m długości), z silnikiem Diesla, całkiem zwyczajnym, o mocy 27 KM, mimo że na naszej trasie był Ren, który trzeba było pokonać pod prąd. Było też oczywiste, że powinniśmy płynąć w przynajmniej cztery osoby. Po pewnych trudnościach Funio namówił na wyprawę syna naszych przyjaciół, Andrzeja, oraz Michała, doświadczonego żeglarza i emeryta, jak my. Załoga tej pionierskiej wyprawy składała się zatem z babci, dwóch dziadków i młodego.
Rejs zaczęliśmy w belgijskim Namur, gdzie schodzą się dwie rzeki: Sambre i Mass, po polsku Moza. Nad ich zbiegiem góruje majestatyczna twierdza. A u stóp tej twierdzy cumowała barka „Dominika”, na którą przyjechaliśmy z Warszawy samochodem Michała. Łukasz przekazał nam łódź, po czym z pobliskiego lotniska wystartował do Polski. A my rozgościliśmy się na barce. Jej wnętrze urządzone było tak jak wnętrza większości jachtów (obecnie Łukasz produkuje już udoskonalone modele swoich barek). Było tam siedem miejsc do spania: dwa na dziobie, w kajucie z zasuwanymi drzwiami (tutaj spał Michał), trzy w środkowej części, czyli w salonie: na wąskiej koi przy lewej burcie (wybrał ją Andrzej) i dwa na tapczanie, którego nie rozkładaliśmy. Nierozłożony tapczan miał formę dwóch kanap do siedzenia, przedzielonych stolikiem. Ja i Funio wprowadziliśmy się do drugiej zamykanej kabiny, znajdującej się na rufi e obok silnika. W nocy silnik, oczywiście, nie przeszkadzał, jednak w dzień, gdy pracował, nie sposób było się tam zdrzemnąć.
Cały artykuł Zofii i Stefana Zubczewskich przeczytasz w Jachtingu Motorowym 3/2016. Dostęp online tutaj w cenie 14.40 PLN