Jakie są
Twoje najwcześniejsze wspomnienia związane z motorówką lub
żaglówką?
Oczywiście te
związane ze starym Crescentem mojego teścia, który nauczył mnie
pływać. Łódź jest u mnie do dzisiaj. To pamiątka historyczna.
Wybudowano ją przy pomocy pracowników w dzikich czasach, z kopyta
ściągniętego ze Szwecji. Powstały trzy takie łódki. Wiele
elementów, trudno osiągalnych wtedy, zostało wykonanych z
największym kunsztem, np. drzwiczki mahoniowe w środku, elegancka
tapicerka czy obramowanie szyb z kwasówki. Muszę powiedzieć, że
ta łódka była lepiej wykończona w środku od nie jednego
Baylinera, mimo że zrobiono ją w domowych warunkach. Na pierwszy
rzut oka amerykański styl prezentuje się nieźle, ale jak przyjrzeć
się dokładniej w różnych zakamarkach, nie jest już tak różowo.
A przecież diabeł tkwi w szczegółach.
Co pcha Twój
zabytek?
Rzeczywiście, 32
lata już mu stuknęły. Wodowanie było w 1978 roku. Pierwotnie był
tam silnik od kultowego samochodu Fiata 132, 1 800 cm, z dwoma
wałkami rozrządu. 110 KM robiło wrażenie na Zalewie Zegrzyńskim.
Od 10 lat zastępuje go silnik od Fiata 125, o pojemności 1 500 cm.
Jednostka chodzi jak zegarek i wyobraź sobie, że nie bierze oleju,
nie kapie z niego, co jest dość rzadko spotykaną „przypadłością”
napędu rodem z FSO.
Jaką historię
opowiadasz najczęściej w tawernie?
Raz wybraliśmy
się w rejs z Zegrza na Mazury. Przygotowałem wszystko, włącznie z
zapasami paliwa (na początku lat dziewięćdziesiątych były
kłopoty z benzyną). Zabrałem także namiot i grilla, bo nigdy nic
nie wiadomo… Może trzeba będzie się gdzieś zatrzymać, może
jakieś kajakarki poholować. W końcu okazało się, że pod Pisz
dopłynąłem już po 4 godzinach, bo nie wziąłem pod uwagę, że
jak się płynie motorówką 50 czy 60 na godzinę, to co godzinę 50
km ubywa, bo się prawie nie wytraca prędkości. Wszystko było
cacy. Dopóki nie wpadłem w przeuroczą rzeczkę Pisę, która nie
ma 100 metrów prostej i się wpada z zakrętu w zakręt. Jak szedłem
w ślizgu, kręciłem kierownicą od oporu do oporu. Aż urwałem
ster. Do Piszu dopłynąłem sposobem.
Koledzy wzięli
wiosła w ręce. W momencie wykonywania skrętu zapalałem na chwilę
silnik. Po jego wyłączeniu jeden kolega wiosłował, a drugi
hamował, żebyśmy skręcili. 10-kilometrowy odcinek do Piszu
pokonaliśmy w 6 godzin.
Jak teraz
wygląda Twoje pływanie?
Wolne weekendy
spędzam na Mazurach. Pływam z żoną. Stacjonujemy na południowych
Śniardwach, na początku szlaku Wielkich Jezior, więc stamtąd mamy
bazę wypadową praktycznie na całe Mazury. Uprawiamy clubbing, ale
tylko łodzią. Odwiedzamy porty znajomych, pływamy na lunche i
kolacje.
Gdzie można
dobrze zjeść?
Zdecydowanie u
Mirka. Musisz dopłynąć do Niedźwiedziego Rogu i stamtąd trzeba
się przejść około 2 km. Ale myślę, że ciężko jest zjeść
gdzieś indziej lepsze ryby w sosie grzybowo-śmietanowym. Facet
wygrał kilka konkursów międzynarodowych, a zaszył się w takiej
wiosce. Ale to jest mój guru od ryb. Umiarkowane ceny znacząco
podnoszą wartość kulinarną serwowanych dań, co mnie cieszy tym
bardziej.
Wiadomo, że
każdy kocha popłynąć do Mikołajek na lekki lans, ale kochamy też
ciche miejsca, gdzieś w trzcinkach się zaszyć, odpoczywać w
trale, i kiedy wiatr nas delikatnie spycha – czytać ulubione
książki i gazety.
A gdy
policyjny patrol zajrzy do środka, to co zobaczy?
Nie robimy
żadnych niepoważnych rzeczy. Sądzę, że poziom kultury spożywania
alkoholu zdecydowanie się poprawił. Policja powinna reagować tam,
gdzie jest wykroczenie, np. ktoś na skuterze wariuje w porcie, ktoś
wywrócił kajakarza, ktoś nie przestrzega ograniczenia prędkości.
Ale jeśli łódź stoi spokojnie w dryfie, to zaglądanie tam w moim
odczuciu jest poważnym nietaktem. W maju za jedno piwo zabrano
żeglarzom patent. To idzie w złym kierunku.
Jak godzisz
jachting z życiem zawodowym?
Razem z żoną
jesteśmy importerami okularów marek segmentu premium – już od 20
lat. Pewne systemy udało nam się wdrożyć. Szczególnie jeden –
od Amerykanów. Mawiają, że nie ten jest bogaty, kto ma pieniądze,
ale ten, kto ma pieniądze i czas. Bogaty nie jestem, ale staram się
mieć trochę czasu i środki, żeby te weekendy zagospodarować.
Powiedz, co w
okularach jest takiego, że przykuło Twoją uwagę do tego zawodu na
tyle lat, połączyło Cie z kobietą Twojego życia?
Powołanie do
okularów poczułem tuż po ślubie. Przez wiele lat to był bardzo
doby biznes. Z czasem stało się to moją pasją i życiem. Dziś
najbardziej delektuję się tym, że mogę i potrafię zmieniać
image ludzi. Okularami można bardzo dużo wyrazić: swoją
osobowość, sposób postrzegania świata, poczucie smaku lub jego
brak.
To znaczy, że
jesteś kimś w rodzaju spin doktora, który wchodzi głęboko w
psychikę swojego klienta i kreuje jego wizerunek? Okulary dobiera
się do twarzy, czy do ubrania?
Zawsze do twarzy.
Wyższym stopniem wtajemniczenia jest posiadanie kilku par. Ale to
temat na inną rozmowę.
Od kiedy
zajmujesz się topową marką Chrome Hearts?
Marka Chrome
Hearts istnieje na światowym rynku już 20 lat, ale w branży
okularowej od siedmiu. W Polsce jest od trzech. Jeden z moich
kolegów, który inwestuje w USA, po jednym ze swoich powrotów
zapytał mnie, co wiem o Chrome Hearts. Jak już mówiłem od zawsze
zajmowałem się okularami luksusowymi i muszę uczciwie przyznać,
nie słyszałem o tej marce. Postanowiłem zgłębić temat. Okazało
się, że jest zakaz reklamy tych okularów, stąd brak wiedzy na ich
temat. Noszą je amerykańskie elity, przedstawiciele grubego biznesu
i ludzie, których ja określam, jako wrażliwych na piękno, którzy
mogą sobie na to piękno pozwolić. Po półrocznych negocjacjach
zostałem dziesiątym przedstawicielem handlowym w Europie.
Uważasz, że
to wyczyn?
Tak. Z markami
premium i luksusowymi nie jest tak, że ten produkt leży i jest go
do syta. Trzeba wręcz poczekać. Żeby zostać dystrybutorem takiej
marki, trzeba mieć długi staż na rynku i doświadczenie. Nie mniej
ważne są kontakty i relacje z właściwymi klientami, do których
taki produkt jest adresowany.
Ile jest
ekskluzywności w Chrome Hearts?
To jest sama
ekskluzywność! A popularność ją zabija. Marki uważane za
ekskluzywne, których producenci ruszyli w pogoń za zyskami,
ekskluzywnymi już nie są. Roczna produkcja każdego modelu okularów
Chrome Hearts – czy to korekcyjnych czy przeciwsłonecznych –
jest numerowana i nie przekracza 2.500 egzemplarzy! W Polsce
spotkałem do tej pory tylko dwie osoby, które znały już markę
Chrome Hearts. O czymś to świadczy. Jedną z nich jest mój klient
i kolega. Prosi, by w Polsce, a przynajmniej na terenie Warszawy
tylko on miał takie okulary.
I dajesz mu
taką możliwość?
Staram się nie
zabierać mu dużo tej radości...
Ile kosztuje
wstęp do klubu?
Chrome Hearts to
jest klasa sama w sobie. Trudno powiedzieć, gdzie jest dla nich
konkurencja. Najtańsze zaczynają się od 3 tys. złotych. Ale to
jest bardzo wąska grupa w tym segmencie cenowym i może nie udać ci
się natrafić na model, który będzie pasował do twarzy, więc
będziesz musiał szukać wyżej.
Czego nie
dostanę w ramach wstępu do klubu?
To nie jest tak,
że czegoś nie dostaniesz. Wszystkie te okulary mają atrybuty marki
Chrome Hearts, są wykonane z najlepszych i najrzadszych materiałów.
Zaczynając od okularów najtańszych, zaczynasz od tak samo dobrych,
jak najdroższe modele. Gradacje są takie, mniej więcej, jak w
samochodach i jachtach. Dajmy na to, że jest model za 900 EUR z
plastikowymi zausznikami, a jak dołożysz tam materiał z
najrzadszych gatunków drewna na świecie, czyli czarny heban
maccasar albo brazylijski mahoń, to cena urośnie dwukrotnie.
Plastik jest też szlachetny, bo to japońskie tworzywo, które
nazywa się Zyl. Często jest też tak, że każda sztuka ma swoją
cenę, ponieważ są ręcznie wykańczane. Niektórzy lubią złoto,
inni srebro, jeszcze inni stal szlachetną. Idealnie to się
komponuje z luksusowymi jachtami.
Skóra?
Tak. Igła,
nitka. Oprawki ręcznie obszywane przez rzemieślników we Włoszech.
Super precyzja, wykończenie na miarę Ferrari. Wszystkie detale,
dodatki i logo robią szwajcarscy jubilerzy z czystego srebra.
Podobno każde
okulary są na swój sposób pikantne...
To prawda. Każdy
model ma swoją nazwę, która jest mocno erotyczna.
Na przykład?
Wpadnij do mnie
do salonu w Konstancinie przy Rycerskiej 4. Pooglądasz, to i sobie
poczytasz...
Chętnie, ale
wezmę ze sobą słownik, tak na wszelki wypadek. Dziękuję za
rozmowę.